Stary proboszcz Starej Wsi – ks. radca Reinhold Porwol
ks. Jan Szywalski przedstawia
Obchodził w tym roku diamentowy jubileusz kapłański, ma 84 lata, jest zdrowy duchowo i fizycznie, uśmiechnięty i prężny – ks. Reinhold Porwol, emerytowany proboszcz parafii św. Mikołaja w Raciborzu. Dlaczego tak dobrze się trzyma? – Nawet nie pytam, ale domyślam się, że to ruch – codzienna droga do kościoła, na cmentarz, praca w ogrodzie; zdrowe odżywianie i pogoda ducha: optymizm oparty o wiarę i ufność, że Bóg nie opuści, a ludzie nie są źli. Podobnie jego siostra, Lidia, która mu towarzyszyła przez wszystkie lata kapłaństwa, choć jeszcze starsza, jest zdrowa i pełna życia.
W starości, powrócili do domu ojcowskiego, który dzielą z jeszcze jedną siostrą wdową w Półwsi, pod Opolem. Nieco tylko młodszy od ks. Reinholda, odwiedzam ich w tej spokojnej siedzibie „na wycugu”.
– Jesteśmy na miejscu, „gdzie wszystko się zaczęło”, czy może nam ksiądz opowiedzieć o początkach swego powołania?
– Mogę. Urodziłem się w rodzinie katolickiej, wierzącej i praktykującej, kiedyś bowiem nie było takiego pojęcia „wierzący, a niepraktykujący”. Już w pierwszych klasach szkoły podstawowej zostałem ministrantem, bo imponował mi proboszcz przy ołtarzu. Zrodziła się wtedy myśl, aby też zostać księdzem. Ks. proboszcz Görlich utwierdził mnie w tym; może mi to powiedział, może sam o to go zapytałem? Nie pamiętam. Zauważył jednak, że to długa droga, i że wiele się trzeba uczyć. Według niemieckiego systemu nauczania po czwartej klasie przeszedłem do gimnazjum. Miałem w nim być przez osiem lat, ale na przeszkodzie stanęła wojna. Po 1945 r. wszystko się zmieniło: nie uczyniwszy nawet kroku, znalazłem się w innym państwie: w państwie polskim. Nie znałem wtedy ani jednego słowa polskiego! Trzeba się było powoli uczyć nowego języka. W końcu poszedłem do ogólniaka i w 1952 r. zdałem maturę. Od razu wstąpiłem do seminarium w Nysie i po 5 latach, w 1957 r. otrzymałem święcenia kapłańskie z rąk ks. bpa Franciszka Jopa. Byliśmy pierwszym rocznikiem, któremu biskup opolski udzielił święceń.
– Sam wstąpiłem do seminarium w 1955 r. i pamiętam, że wasz rocznik był bardzo liczny.
– Studia zaczęło 106 osób, a wyświęconych w 1957 r. zostało 53. Wśród nich był też abp Alfons Nossol.
– Jak rodzina dała sobie radę?
– Miałem trzy siostry i dwóch braci. Ojciec zmarł w 1942 r., mając 42 lata, matka wychowała nas sama. Przed frontem ewakuowano nas do Kłodzka, ale wróciliśmy w czerwcu 1945 r. Matka ciężko pracowała, najpierw w cegielni, potem przy torach, w końcu jako sprzątaczka.
– Prymicje były chyba wielkim świętem dla całej parafii?
– Były to w ogóle pierwsze prymicje w kościele w Półwsi, a parafia powstała w 1937 r.. Rodzina nie miała pojęcia jak prymicje mają wyglądać, ale cała wioska uczestniczyła w przygotowaniu. Nawet z okolicznych wiosek przyjeżdżali po błogosławieństwo prymicyjne, bo „warto zelówki zedrzeć, by błogosławieństwo prymicyjne otrzymać”. Do ołtarza prowadził mnie ks. Görlich, pierwszy proboszcz parafii.
– Tak zaczęło się kapłaństwo.
– Przez miesiąc zastępowałem naszego proboszcza w parafii, a później byłem wikariuszem najpierw w Gliwicach, w ogromnym kościele św. Antoniego – wtedy bez nagłośnienia – potem w Zabrzu–Biskupicach i jeszcze w Bytomiu w parafii Trójcy Świętej.
W grudniu 1966 r. zostałem administratorem, a po trzech latach proboszczem w Ścinawie Małej.
– Podobno miał tam Ksiądz trudności z władzami.
Problemem były trzy sprawy: zaleceniem władz było, by zgłosić punkt katechetyczny, by prowadzić księgę inwentarzową oraz by płacić czynsz – co równało się z uznawaniem władzy państwa nad Kościołem, więc tego nie mogliśmy zrobić.
– Za karę urzędnicy fantowali, czyli brali w zastaw dobytek księży?
Na meblach przylepiono nam „kukułki”, nalepki, że to własność państwowa, ale stołu i krzeseł nie wolno im było zabrać.
– Był tam Ksiądz 12 lat.
– I było mi tam bardzo dobrze. Wiosną 1978 r. ks. biskup prosił mnie, bym objął parafię św. Mikołaja w Raciborzu po odejściu ks. Franciszka Wańka na emeryturę. Miałem to szczęście, że mogłem się z nim kontaktować. Udzielił mi sporo informacji o parafii. Zapytał, czy zatrudniłbym nadal panią Łucję Hoelzer, jako sekretarkę i katechetkę. Okazała się ona skarbem dla parafii, żywą kroniką, niezrównaną pomocą, pracowitą i skrupulatnie uczciwą. Oczywiście pomagali mi wikarzy, wpierw jeden, potem dwóch.
– Na Starej Wsi proboszczem był ksiądz 30 lat. Znany był z „pilnowania konfesjonału”, by wierni zarówno z parafii, jak i okolicznych wiosek, mieli zawsze okazję do spowiedzi.
– Konfesjonał to miejsce spotkania z Bogiem, zarówno dla kapłana, jak i penitenta. Obowiązywało to wszystkich wikarych wcześnie rano i wieczorem; nie było większych problemów.
– Kto księdza wprowadził w urząd proboszcza?
Ówczesny Dziekan w Raciborzu – świątobliwy ks. Bernard Gade.
– Był Ksiądz również znany jako dobry katecheta, ujmujący dzieci i młodzież.
– Lubiłem katechezę. Przez wszystkie 30 lat przygotowywałem dzieci do I Komunii św. Dzięki temu znałem parafię przyszłości. Przez długie lata religia była w salkach, które wpierw należało znaleźć czy wybudować. W 1990 r. religia weszła do szkół; uczyłem w Ekonomiku i w szkole sportowej. Zdarzało się, że miałem ponad 30 godzin, kilka pierwszych lat bez pensji.
– Był ksiądz również okresowo kapelanem więziennym.
– I to w czasie stanu wojennego, kiedy w Zakładzie Karnym przebywali internowani solidarnościowcy, ok. 40 osób z całego Śląska. Potem w byli recydywiści. To była mocna szkoła! Zdarzało się, że dochodziło do głośnych dialogów w czasie kazania.
– Pozostawił ksiądz kilka „synów duchowych”, czyli wychował nowych kapłanów dla Kościoła.
– W moim trzydziestoleciu było 9 prymicji. Wszyscy są wierni swemu powołaniu; często wybitne osobowości. Było też kilka „córek duchowych”, ofiarnie pracują w swoich zakonach. Jestem też wdzięczny siostrom elżbietankom za służbę katechetyczną, w zakrystii i przy organach.
– Pozostawił ksiądz kościół zadbany, w dobrym stanie. Czy powstało w tych latach coś nowego?
– Najwięcej środków włożyliśmy w budowę Domu Formacyjnego w Miedoni. Dom rodził się „w bólach”, przy wielkim sprzeciwie władz państwowych. „Kaktus wyrośnie nam na dłoni nim postawicie kaplicę!” – mówiono mi w Katowicach. Jednak Matka Boska Trzykroć Przedziwna – patronka Domu – dokonała tego cudu. Wszystkie koszta pokryła parafia. W czasie wakacji jeździłem też na Zachód, by zarabiać na ten cel. Uważam, że kaplica i cały dom formacyjny to wielkie błogosławieństwo. Dodam, że świetnie układała się współpraca z Dyrektorem Ośrodka Formacyjnego – ks. Hubertem Czernią. Najważniejsze są jednak w pracy kapłańskiej owoce duchowe, a te tylko Pan Bóg zna i ocenia. Dużo radości sprawiały mi dzieci. Nie wyobrażam sobie, bym jako proboszcz siedział za biurkiem w kancelarii i nie miał kontaktu z parafianami, zwłaszcza młodymi.