Jesteśmy jedną wielką rodziną
Stanisław Mikos przyjechał na Śląsk z walizką w ręku i głową pełną pomysłów. Zaczynał sam i choć przyznaje, że musiał być pracowity i wytrwały, to jednak bez szczęścia nie udałoby mu się niczego osiągnąć. Dziś w rodzinnej firmie pracuje również jego żona Irma, syn Sławek, córki Ewa i Małgosia, a także siostrzeniec Adam, który kieruje zakładem w Zdzieszowicach. Są też kuzyni, sąsiedzi i znajomi, słowem sprawdzona drużyna, bo tylko taka, według szefa, zapewnia sto procent sukcesu.
Wciery poprawiają maniery
Pierwszy na małym Stasiu poznał się ksiądz Krzemień, który w niewielkich Olszynach koło Tarnowa prowadził lekcje religii. Kiedy zaprzyjaźniony z duchownym stolarz z Kalwarii Zebrzydowickiej szukał uczniów do nauki w zawodzie, od razu wskazał na młodego Mikosa. – Wysłałem papiery do Technikum Samochodowego w Nowym Sączu, ale się nie dostałem. W tym samym czasie spalił się mój rodzinny dom, więc warunków do nauki nie miałem żadnych. Wyjazd do Kalwarii był więc jakimś wyjściem z sytuacji. Spakowałem walizkę, wsiadłem do pociągu i popołudniu byłem na miejscu. Myślałem, że czeka mnie jakaś rozmowa kwalifikacyjna, badania albo szkolenie, ale mistrz od razu wysłał mnie do pracy w warsztacie. Zamieszkałem razem z pięcioma innymi uczniami u majstra, a do domu jeździłem dwa, trzy razy do roku – wspomina pan Stanisław, który pracę w stolarni Mieczysława Mosurskiego zaczynał jako 14-latek. – Nie wyobrażam sobie by dziś takie dziecko można było wysłać samo do obcych ludzi, ale wtedy to była ogólnie przyjęta praktyka. Do szkoły zawodowej chodziliśmy dwa dni w tygodniu, reszta to była praca w stolarni, najczęściej po 10 – 12 godzin dziennie. O domowych obiadach mogłem tylko pomarzyć, bo każda kolejna żona majstra była młodsza od poprzedniej, więc do gotowania głowy nie miały. Dostałem tam niezłe wciery, ale nie narzekałem. Nauczyłem się punktualności, porządku i zostałem jednym z najlepszych szlifierzy – podsumowuje.
Z takimi umiejętnościami pan Stanisław mógł iść w świat, więc gdy pojawiła się propozycja pracy zaledwie 9 kilometrów od domu, od razu na nią przystał. Zatrudnił się u stolarza Tadeusza Bajerka, a drewniany stolik pod telewizor na egzamin czeladniczy w Tarnowie przywiózł komisji na bagażniku swojego motoru. To był ten pierwszy raz gdy połączył ze sobą dwie największe życiowe pasje: stolarstwo i miłość do motorów, którym jest wierny do dziś.
Po krótkiej przygodzie w wojskach saperskich, która po wypadku na poligonie skończyła się dla pana Stanisława roczną rentą, trafił do stolarni Henryka Dzierżęgi w Czyżowicach, z którymi związał się na stałe. – Stąd pochodziła moja przyszła żona Irma i po ślubie przeniosłem się do teściów – wspomina pan Mikos, który w 1974 roku założył własną firmę. Pierwsze pomieszczenie wynajmował w Rybniku po byłej stolarni. Robił wtedy fotele, tapczany i stoliki okolicznościowe na metalowych nóżkach z podnośnikiem. Po trzech latach na działce teściów wybudował stolarnię, w której powstawały przede wszystkim elementy wystroju wnętrz restauracji i sklepów: boazerie, bary, lady i ławy. – Największy problem stanowiły maszyny, których nie można było nigdzie dostać. Pamiętam swój pierwszy poważny zakup. To była polska prasa hydrauliczna sprowadzona z Sopotu, na którą dostałem 5o-procentową ulgę w podatku – mówi pan Stanisław, który w swoim zawodzie wyszkolił 47 uczniów.
60 kilometrów listew dziennie
W 1995 roku przy ul. Wodzisławskiej w Czyżowicach powstała hurtownia wyrobów i akcesoriów stolarskich. – W czasach, kiedy nie można było dostać płyt laminowanych, postanowiłem wybudować hurtownię, w której dostępne były one w czterech kolorach i schodziły jak świeże bułeczki. Dodam tylko, że dziś tych kolorów jest 107 – mówi ze śmiechem pan Stanisław, a ponieważ budowanie to kolejna jego pasja, w kwietniu 2006 roku obok hurtowni powstało zajmujące 5 tys. m² powierzchni centrum wyposażenia wnętrz i ogrodów.
Kolejną dobrą inwestycją okazał się zakup zakładów w Zdzieszowicach, które ogłosiły upadłość. – Przez cztery lata zwalniano mnie z podatków, dzięki czemu mogłem zainwestować w maszyny. Dziś osiemdziesiąt procent produkcji to listwy wykończeniowe do mebli dla Fabryki Bog Fran. Współpracujemy też z Leroy Merlin i Castoramą, dla której produkujemy 60 kilometrów listw podłogowych z MDF dziennie. Robimy też futryny regulowane dla firmy Voster, a zakładem kieruje mój chrześniak i jednocześnie siostrzeniec Adam Gogoj – wyjaśnia Stanisław Mikos.
Pan Adam urodził się i wychował w Zdzieszowicach, gdzie dorastał w bloku znajdującym się przy obecnym zakładzie. Przez kilkanaście lat związany był z tutejszą koksownią, potem podróżował po świecie w poszukiwaniu pracy, więc gdy wujek zaproponował mu kierowanie nowym projektem, potraktował to jak życiową szansę. – Początki były naprawdę trudne. Nie miałem żadnego doświadczenia menadżerskiego, nigdy nie kierowałem tak dużą grupą ludzi, a poza tym czułem, że nie mogę zawieść pokładanego we mnie zaufania. Zamieszkałem w zakładzie. Byłem jego ochroniarzem, kierowcą, który jeździł z towarem, a jak trzeba było to go w nocy również rozładowywałem. Zdarzało się że całą noc jechałem do Castoramy do Gdańska, a potem wracałem prosto do pracy. W końcu uznałem, że dłużej tak nie wytrzymam. Wyprowadziłem się do domu, który stoi cały kilometr od zakładu – opowiada ze śmiechem pan Gogoj.
Z zakupionych dwóch hektarów, na razie zagospodarowano połowę, czyli starą halę produkcyjną, znajdującą się przy ulicy, budynek biurowca i nową halę, w której odbywa się końcowy etap produkcji, czyli pakowanie i uszlachetnianie półproduktów poprzez oklejanie ich różnego typu foliami. Wszystkie obiekty połączy niebawem plac manewrowy, który ma usprawnić logistykę. – Lubię budować, więc marzy mi się, że jeszcze coś postawię. W Zdzieszowicach mam dużo sprawdzonych i oddanych ludzi, a stabilna załoga to sto procent sukcesu – podsumowuje pan Stanisław.
Najlepszy na stres jest warkot motoru
W rodzinie Mikosów jest taka tradycja, że w każdym garażu stoi jakiś motocykl. Zapoczątkował ją pan Stanisław, który już jako młody chłopak jeździł na wuesce, a potem jawie 250. – Miałem też komarka na pedały i wojskowy motor „Kaśka” z bocznym wózkiem, czyli kradzione BMW produkowane w Związku Radzieckim. Ani starych motorów, ani starych samochodów nie lubię się pozbywać, dlatego mam wiele garaży, w których spędzam mnóstwo czasu. Każdy z motorów jest zawsze rozebrany do śrubki i wypiaskowany – opowiada o swoim hobby i dodaje, że na goldwingu zaliczył już Ukrainę, Korsykę, Sardynię, Alpy i trzy stany w USA: Arizonę, Newadę i Kalifornię. W tym roku w planach jest Czarnogóra i Albania. Taka wyprawa trwa zazwyczaj dwa tygodnie i jeśli się komuś wydaje, że to czysta rekreacja, to wypada jeszcze dodać, że motocykl pana Stanisława waży 420 kilogramów.
Jego syn Sławek, który zaczynał od pracy w stolarni, a dziś odpowiada za magazyn, w wolnym czasie lubi pojeździć na motorze crossowym. – W tym roku zacząłem jeździć na zawody, ale sam wyjazd ze znajomymi daje mi więcej satysfakcji niż rywalizacja na trasie. Żona nie jest zachwycona moim hobby, a 14-letni syn Wojtek tej pasji też nie podziela. Jest jeszcze 5-letnia Marta, ale ona dopiero zaczyna jeździć na rowerze, więc najchętniej w taki sposób spędzam z rodziną weekendy – tłumaczy Sławomir Mikos. Jako jedyny z rodziny mieszka w Wodzisławiu, ale do Czyżowic ma zaledwie półtora kilometra.
Motocykle i off road pokochał też Adam Gogoj, dla którego podróżowanie w ekstremalnych warunkach jest odskocznią od codziennych zajęć w zdzieszowickim zakładzie. Entuzjazmu do motorów nie podzielają jego kuzynki, a córki pana Stanisława: Ewa i Małgorzata.
Najstarsza z rodzeństwa Ewa, odkąd zaczęła wyjeżdżać z rodzicami nad polskie morze, pokochała podróże. – Znajomi rodziców mieli w Pogorzelicy domki kempingowe. Jeździliśmy tam co roku starym fiatem taty, a na miejscu spotykaliśmy wielu mieszkańców Czyżowic, więc zawsze było wesoło – wspomina Ewa Kucza, absolwentka technikum krawieckiego w Pszowie. – Nigdy nie żałowałam tego wyboru, bo zdobyte wtedy umiejętności bardzo mi się przydają. Przychodzi do mnie z przeróbkami cała rodzina, której służę pomocą, a zdarzało się że i sobie coś uszyłam – tłumaczy. Po szkole od razu zaczęła pracę w rodzinnej firmie, w której jest dziś komandytariuszem. – Skończyłam roczne studium bankowości i zarządzania, ale nigdy mi się ono do niczego nie przydało. Najlepszym sposobem na zdobycie doświadczenia było przejście przez wszystkie szczeble kariery zawodowej. Zaczynałam od wystawiania faktur, pracowałam w sklepie, przywoziłam i wydawałam towar, obsługiwałam programy komputerowe, sprzątałam i dzięki temu w każdej chwili jestem w stanie na przykład stanąć za ladą i zastąpić kogoś, kto właśnie jest na urlopie – podsumowuje pani Ewa, której marzeniem jest wyjazd z mężem Arkiem oraz dziećmi Emilką i Julianem do Tajlandii.
Najmłodsza Małgosia dołączyła do firmy trzy lata temu. Wcześniej pracowała tu tylko w wakacje, bo studiowała w Katowicach na kierunku zarządzanie zasobami ludzkimi. Na razie mieszka razem z mężem u rodziców, ale właśnie oczekuje pierwszego dziecka i ma nadzieję, że niebawem wprowadzi się do własnego domu, którego budowa jeszcze trwa. Inwestycja to oczywiście oczko w głowie pana Stanisława, którego cieszy, gdy powstaje coś nowego. Podkreśla jednak zawsze, że ważniejsze od budowania kolejnych obiektów jest budowanie dobrych relacji, dzięki czemu firma Mikosów jest jak jedna wielka rodzina.
Katarzyna Gruchot