ks. Łukasz Libowski przedstawia: Czy taka religijność znacząco zmienia twoje życie na lepsze?
Z ks. dr. Wojciechem Maciążkiem, delegatem biskupa gliwickiego ds. ruchów, wspólnot i stowarzyszeń katolickich, na temat charyzmatyków w Kościele mejluje ks. Łukasz Libowski.
Akcentują mocno zwłaszcza kilka spraw
– Łukasz Libowski: Wojciechu, zacznijmy może żeby wszystko było jasne i żebyśmy wiedzieli, o czym piszemy od definicji. Czym są ruchy charyzmatyczne?
– Wojciech Maciążek: Ponieważ pytasz o to księdza katolickiego, spróbujmy zawęzić od razu rozumienie ruchów charyzmatycznych do Kościoła katolickiego. Z takiej perspektywy ruchy charyzmatyczne oznaczają te wspólnoty i grupy religijne, które w swoim sposobie przeżywania wiary akcentują mocno zwłaszcza kilka spraw: podkreślają działanie Ducha Świętego w życiu wierzącego, dbają o relacyjny wymiar wiary (osobista więź z Bogiem), przyjmują istnienie specjalnych darów ze strony Boga służących innym (tzw. charyzmaty), uznają konieczność dawania świadectwa wobec świata o Bogu i Jego miłości (ewangelizacja) czy dowartościowują emocje i doświadczenie. Ma to swoje przełożenie na konkretny sposób modlitwy i życia. Jest to widoczne w tym, że przynależący do ruchów charyzmatycznych regularnie czytają Biblię, której to lektura staje się ważnym elementem ich religijności, starają się o wierność w osobistej modlitwie, gromadzą się systematycznie na spotkaniach wspólnot, gdzie mogą swobodnie wyrażać wiarę, modlą się o pojawienie się zewnętrznych znaków działania Boga takich jak uzdrowienie, a część grup angażuje się w wydarzenia mające budzić wiarę w innych. Z pewnością nie jest to wyczerpująca odpowiedź na Twoje pytanie, ale pozwala rozpoznać wspólnoty charyzmatyczne na tle innych stowarzyszeń religijnych.
– Ł.L.: Bardzo podoba mi się zaproponowana przez Ciebie definicja czy raczej może charakterystyka ruchów charyzmatycznych. Jest, co mnie wcale nie dziwi, teologicznie wysubtelniona i wyważona. Tych kilka spraw mocno, jak piszesz, akcentowanych przez charyzmatyków w przeżywaniu wiary nie powinno być właściwie niczym nadzwyczajnym dla każdego katolika. Tzn. każdy katolik winien chyba tych spraw, że się tak wyrażę, pilnować, na nie baczyć i o nie się troszczyć. Tak chyba jednak nie jest.
– W.M.: Z kolei teraz Ty ostatnim zdaniem ładnie wprowadziłeś powściągliwość w swoją wypowiedź. A sama intuicja jest słuszna, bo owa zwyczajność zaangażowania we własne życie wiary bywa widziana dziś jednak jako coś nadzwyczajnego. Nie neguję tu bo naprawdę myślę o niej z szacunkiem istnienia całkiem sporej grupy wiernych regularnie modlących się i praktykujących niedzielną mszę. Uważam natomiast, że jedną z większych trudności dla dzisiejszego katolika znanego nam z kościelnej ławki jest uznanie za coś ważnego tego osobistego, subiektywnego wymiaru wiary obok wymiaru powszechnego, obiektywnego, który wyrażany jest choćby przez cotygodniowy udział w liturgii. Znasz pewnie to pytanie: skoro przez większość niedziel roku jestem w kościele, przed świętami się spowiadam, a i czasami się pomodlę, to czego tu domagać się więcej? Osoby zaangażowane w ruchy charyzmatyczne dokładają do układanki ten osobisty element, pytając: a czy taka religijność znacząco zmienia twoje życie na lepsze? Kiedy zaś słyszą negatywną odpowiedź, nie ustępują i stawiają kolejne pytanie: może niewiele się zmienia, bo Boga znasz jedynie ze słyszenia, a to może być niewystarczającą motywacją do porzucenia zła i wyboru dobra...
Pojawia się pytanie o obraz Boga
– Ł.L.: Trudo w tym miejscu nie przyznać, że ruchy charyzmatyczne to wielka szansa Kościoła. Szansa, żeby wytrącić wiernych przyznaję: myślę tu także o sobie z szacownej, poddawanej im przez tradycję religijności, powiedzmy, zewnętrznej i pomóc im odkryć religijność wewnętrzną, pomóc im do religijności wewnętrznej dotrzeć. W związku z ową konstatacją nasuwają mi się dwie dość oczywiste, myślę, uwagi. Po pierwsze, takie przejście od, jeśli można to tak ująć, prawa do ducha nie jest wcale łatwe i to w wielu wymiarach, aspektach. Po drugie, to nie jest tak, że rzeczywistość religijności, jak ją nazwałem, wewnętrznej nie ma żadnych miejsc zacienionych. Proponuję, żebyśmy chwilę zatrzymali się przy każdej z tych dwu kwestii. Więc najpierw trudności. Jakie widzisz? Chodzi mi o trudności, na jakie natrafiamy, kiedy, że się tak wyrażę, ruszamy w Kościele z procesem „wybijania” wiernych z pobożności formalnej.
– W.M.: Zanim o trudnościach, jeszcze jedna uwaga wstępna. Nie chciałbym, by ktokolwiek odniósł wrażenie, że najczęściej chyba spotykana forma religijności („niedzielna”) jest nieprawdziwa albo postrzegana z definicji jako coś gorszego. Nic z tych rzeczy. Bardzo cenię tych ludzi, którzy przez lata w oparciu o wierne uczestnictwo w niedzielnej liturgii, regularną spowiedź i codzienną modlitwę odnaleźli swoją drogę do Boga, a w konsekwencji i do człowieka. Stąd chcę raczej temat ująć pozytywnie w kategoriach ubogacania zastanej, tradycyjnej drogi wiary (niekiedy bardziej, innym razem mniej formalnej) aniżeli akcentować tylko jej braki. I teraz do rzeczy: co konkretnie utrudnia przejście w stronę wiary bardziej osobistej, które to przejście jest proponowane w ruchach charyzmatycznych? Powodów jest kilka, tak myślę, a wspomnę najważniejsze. Po pierwsze, zastany stan wiary wydaje się być komfortowy zarówno dla wiernego, jak i dla duszpasterza. Obie strony mogą odnieść wrażenie, że wypełniły jakiś zestaw koniecznych warunków, a wybacz ekonomiczne porównanie w konsekwencji przeciętny duchowy popyt wiernego krzyżuje się z przeciętną podażą oferowaną np. przez parafię. Do przeciętności łatwo przywyknąć. Po wtóre, przyjęcie bardziej osobistej perspektywy wiary nieuchronnie prowadzi do konkretnych zmian w życiu. Codzienność należy tak zorganizować, żeby znaleźć niemały czas i siły na rozwój duchowy. A to może już kosztować, koszty zaś w życiu ponosimy niechętnie. Po trzecie, wydaje mi się, że w kościelnym nauczaniu częściej akcentowano ów obiektywny wymiar przeżywania wiary, a rzadziej ten subiektywny. W konsekwencji, trudniej teraz przekonać niektórych, że co prawda świątynia jest uprzywilejowanym miejscem wyznawania wiary, co nie znaczy jednak, że moja domowa izdebka nie może być również przestrzenią autentycznego spotkania z Bogiem na modlitwie. Dalej, na drodze wiary w jej osobistym wymiarze potrzeba, mniej lub bardziej, przewodnika, żeby się nie pogubić. Przy duszpasterstwie masowym trudno skutecznie takim przewodnikiem być i zarazem takiego przewodnika znaleźć. W końcu, a to może najważniejsze, pojawia się pytanie o obraz Boga. U tych, którzy noszą w sobie przekonanie o Bogu dalekim, pozostawiającym świat swojemu biegowi i niezainteresowanym życiem człowieka, nie będzie chęci wejścia z Nim w jakąś głębszą relację. Nie lekceważyłbym tej ostatniej kwestii, bo jak stwierdzili ojcowie soborowi przed ponad połwieczem, błędny obraz Boga jest jedną z przyczyn ateizmu w świecie.
Prowadzenie życia z Bogiem w rytmie wiary całego Kościoła
– Ł.L.: Wszystko, jak to się mawia, ma swoje przyczyny i to zwykle wielorakie. To zatem, o czym napisałeś, też. Wydaje mi się, że zawsze dobrze jest widzieć przyczyny poszczególnych, by tak rzec, zjawisk, bo wówczas jeśli już nie zupełnie, to przynajmniej w jakieś dużej mierze stają się one zrozumiałe. A jeśli stają się zrozumiałe, to i, dla mnie przynajmniej, usprawiedliwione (ujawniałaby ta teza jakieś skrzywienie historyka?). Wystarczy przecież spojrzeć w naszą przeszłość. Toż chrześcijaństwo jest stare: to rzeczywistość bagatela! dwutysiącletnia. To więc, jak nasza religijność wygląda dziś, jest „produktem końcowym” długiego i skomplikowanego procesu dziejowego. Ów „produkt” kształtowała różna mentalność, różna kultura, różna wrażliwość, różna filozofia, wreszcie, w konsekwencji, i różna teologia. I druga myśl, jaka nasuwa mi się po przeczytaniu Twojego, Wojtku, mejla. Owszem, chodzi o to, żeby każdy katolik przeżywał wiarę w jej wymiarze tak obiektywnym, jak subiektywnym. Ale nie wynika z tego wcale, myślę sobie, że każdy katolik musi być charyzmatykiem w sensie, jaki temu słowu tu nadajemy. Wszak nie jest chyba tak, że doświadczyć wiary subiektywnie można tylko będąc członkiem ruchu charyzmatycznego. Takie twierdzenie byłoby bowiem, jak na mój gust, niedorzeczne. Być może wymiary obiektywny i subiektywny wiary nie są wcale od siebie radykalnie oddzielone. Być może są ze sobą sprzężone. Co więcej, być może u niektórych wiernych dwa te wymiary wiary utożsamiają się ze sobą i obiektywne znaczy u nich subiektywne, a subiektywne obiektywne…
– W.M.: Powiem więcej, modelowym punktem dojścia jest moment, w którym subiektywny wymiar wiary jest w mocno zakorzeniony w tym obiektywnym. Stąd Katechizm Kościoła Katolickiego rozpoczyna wyjaśnienie wyznania wiary od ważnego zdania: „Kto mówi: «Wierzę», mówi: «Przyjmuję to, w co my wierzymy»” (KKK 185). To, co w wierze „moje”, ma karmić się tym, co „nasze i wspólne”, co jest wiarą całego Kościoła. To sytuacja, w której mój obraz Boga, moja modlitwa i osobista duchowość odnajduje swe źródła w Credo, czyli w kościelnym wyznaniu wiary. Co więcej, nie chodzi tu jedynie o samo powtarzanie niektórych sformułowań, ale raczej o prowadzenie życia z Bogiem w rytmie wiary całego Kościoła, bogatego wielowiekowymi tradycjami, a jednocześnie ciągle otwartego na ludzkie wyzwania i Boże znaki przynoszone dziś. Na takie przeżywanie wiary nikt nie może mieć w Kościele monopolu, ponieważ nie wolno nikomu zawłaszczyć sobie tego, co ma być udziałem wszystkich. Ruchy charyzmatyczne dostrzegają ten osobisty rys wiary i mocno go doceniają, zresztą, całkiem słusznie. Nie znaczy to jednak, że ich działalność w każdej postaci była i jest bezproblemowa.
Zamiast pojednania generuje to konflikty
– Ł.L.: Zatem problemy. Jakie, Wojciechu, dostrzegasz w związku z tym fenomenem, który określamy mianem ruchu charyzmatycznego?
– W.M.: Trudności jest przynajmniej kilka. Tu pierwszą sprawą, a zarazem starą jak chrześcijaństwo, jest napięcie między urzędem kościelnym (stroną hierarchiczną Kościoła) a charyzmatami poszczególnych osób czy wspólnot. Charyzmatycy chcą biec do grobu Jezusa w poranek zmartwychwstania sprawnie jak Jan, muszą jednak w pewnym momencie przystanąć i poczekać spokojnie na Piotra z jego urzędowym autorytetem i decyzją o dalszym działaniu. Ten przymusowy przystanek jest czasami trudny do przyjęcia. Mieszkańców ziemi raciborskiej nie trzeba chyba nadto o realności tego napięcia przekonywać. Innym problemem jest zacieranie się granicy między ekumenizmem duchowym a doktrynalnym. Ten pierwszy wyraża się w kontaktach duchowych między katolikami i innymi chrześcijanami, a polega przede wszystkim na wspólnej modlitwie zanoszonej do Boga. Natomiast ekumenizm doktrynalny zajmuje się szukaniem dróg pojednania na płaszczyźnie prawd wiary, a w tym celu posługuje się dialogiem doktrynalnym prowadzonym przez wyznaczonych do tego reprezentantów różnych wspólnot chrześcijańskich. Na chwilę obecną są jeszcze punkty sporne, w których nie ustalono wspólnego stanowiska. Niektórzy przedstawiciele ruchu charyzmatycznego, który z racji na swoje pochodzenie ma ekumeniczny charakter, próbują pewnymi działaniami wyprzedzić doktrynalne porozumienia i wprowadzić je już w życie, w przestrzeń praktyki wiary. Niestety, zamiast pojednania najczęściej generuje to kolejne konflikty. Następną trudnością jest brak otwartości na wzajemne doświadczenie duchowe w relacji charyzmatycy wierni tradycyjni. Ci pierwsi zarzucają drugiej stronie mały stopień refleksji i świadomości w przeżywaniu wiary oraz pomijają pozytywny wkład, który wielowiekowe tradycyjne formy pobożności włożyły w kształtowanie autentycznej religijności, prowadzącej do zbawienia. Natomiast wierni tradycyjni często nie podejmują trudu zrozumienia, że charyzmatyczne nowości nie są jedynie chwilowymi nowinkami, ale mogą przyczynić się do pogłębienia wiary. W końcu, jakimś odpryskiem tego zgrzytu jest pytanie o miejsce emocji w życiu duchowym. Łatwo można przeakcentować ich znaczenie, co często zarzuca się charyzmatykom, ale równie łatwo można zmarginalizować rolę uczuć w przeżywaniu wiary, a to też nie prowadzi do niczego dobrego. Jak widzisz, w wielu miejscach trzeba wytrwale szukać złotego środka.
Kościół jest polifoniczny
– Ł.L.: Cóż, Wojciechu, zdziwiłbym się, gdyby było inaczej. W końcu katolicyzm, w moim głębokim przekonaniu, jest drogą środka, wielką, ba, genialną sztuką syntezy, łączenia tego, co wydaje się zrazu niemożliwym do wzajemnego powiązania. Wiesz, Wojtku, marzy mi się, żebyśmy jako katolicy ale także w ogóle jako ludzie umieli spotykać się ze sobą i spokojnie rozmawiać, dzieląc się swoimi doświadczeniami w przeżywaniu wiary, tym, jak poszczególne kwestie przedstawiają się z właściwej każdemu z nas perspektywy, wzajemnie się słuchając i starając się nawzajem rozumieć, odkładając na bok nieufność, podejrzliwość, porzucając założenie, że ten, kto ma inaczej niż ja, kto myśli i żyje inaczej niż ja, błądzi, jest nieautentyczny, ma złe intencje. Bardzo mocno wierzę, że taki stan jest w Kościele w związku z ruchami charyzmatycznymi, ale także w wielu innych sprawach, że taki stan jest w ogóle między ludźmi możliwy.
– W.M.: Chyba jeszcze długo będziemy uczyć się, że Kościół jest polifoniczny, że choć na różny sposób, ale w jednym dużym chórze gramy tę samą pieśń na cześć Boga. Dźwięki charyzmatyków nie muszą stać w sprzeczności z tymi wydobywanymi przez pozostałych. Dopiero wszyscy razem, ze swym doświadczeniem i talentami, mogą stworzyć genialną całość. Jasne, czasem trzeba przypomnieć wiodącą melodię, niekiedy dyrygent musi na coś zwrócić uwagę, a i nierzadko należy przyznać się samemu do wydobycia fałszywej nuty. Mało kto ma słuch absolutny. Stąd potrzebujemy siebie nawzajem z życzliwością i założeniem, że drugi ma zawsze coś dobrego do zaoferowania.